Maskarada - Rozdział VIII

A więc jednak do tego doszło. Myślałem, że już nigdy tego nie zrobię, ale po ROKU przerwy wreszcie udało mi się napisać nowy odcinek! W związku z tym dodam również, że jest to przedostatni odcinek mojego fotostory. Miało być trochę więcej odcinków, ale jako że teraz mam mniej czasu na pisanie, uznałem że najlepiej będzie wszystko skrócić. Skoro stary rok już prawie za nami, chciałbym wam wszystkim życzyć szczęśliwego nowego roku! Zapraszam do czytania! (31.12.2015)

Rozdział VIII


Minął tydzień od przyjazdu Lynette. Policja przestała przeszukiwać tereny wokół posiadłości i zdecydowała się szukać Antoinette w wiosce, jednak bezskutecznie. Śmierć Charlesa mocno wpłynęła na Charlotte, która coraz rzadziej wychodziła ze swojego pokoju. Od ostatniej rozmowy Lynette nie zamieniła z nią ani słowa, lecz nie przeszkadzało jej to. Była dostatecznie zmęczona niepewnym losem matki, ciągnącym się śledztwem i zakazem powrotu do domu. To wszystko wprawiało ją w przygnębienie, co nie uszło uwadze ojcu Patrickowi, który zaczął ją częściej odwiedzać. Zdawać by się mogło, że chciał poprawić jej humor, lecz w trakcie rozmów podejmował wyłącznie tematy nudne i powierzchowne, tylko ją drażniące. Uparcie trwał przy narzekaniu na drobne niedogodności, które Lynette wydawały się tak małostkowe i odległe w porównaniu do jej własnych problemów, że była w stanie jedynie odpowiadać pojedynczymi słowami, nie starając się nawet ukryć irytacji. Wciąż zastanawiały ją słowa księdza odnośnie Antoinette. Co miał na myśli mówiąc, że nocą można ją zobaczyć? Zupełnie jakby stała się duchem i nawiedzała posiadłość. Nie potrafiła tego zrozumieć, a ojciec Patrick ignorował wszelkie pytania na ten temat.


- Słuchasz mnie, moje dziecko? Chyba znowu odpłynęłaś! Dobrze się czujesz? – spytał pewnego razu, gdy Lynette ponownie zbyła milczeniem jego opowieści.
- Nic mi nie jest, czuję się doskonale. Niech ojciec kontynuuje – skłamała pospiesznie, lecz nie uszło to jego uwadze.
- Nie musisz udawać, widzę doskonale, że cię zadręczam – odpowiedział śmiejąc się. – Niestety, starość nie radość! Młodych interesują zupełnie inne sprawy, nie mają nawet czasu na rozmowy ze starym duchownym. Jakaż szkoda, bo gdyby tylko posłuchali, uniknęliby wielu naszych błędów.
Po tych słowach zniżył głos i kontynuował szeptem:
- Poza tym wiemy o takich rzeczach, których młodzi nawet by się nie spodziewali.
- Co ojciec ma na myśli? – spytała zdziwiona. Co takiego mógłby jej powiedzieć? Czyżby miał zamiar wreszcie podjąć wątek Antoinette? Spojrzała na księdza wyczekująco, lecz ten tylko konspiracyjnie stuknął palcem w nos i mrugnął porozumiewawczo.
Wstała, pożegnała się chłodno i ruszyła do swojego pokoju. Na zewnątrz wiatr wzmógł się i poruszył korony drzew, zrywając kilka liści i unosząc je w powietrze. Chmury spowiły niebo i przesłoniły słońce, a ogród skąpał się w półmroku. Po chwili pierwsze krople wody uderzyły o szyby okienne, zapowiadając ulewę. W oddali deszcz siekł już tak gęsto, że przypominał mgłę.
Gdy tylko dotarła do swojego pokoju zaraz otworzyła drzwi, chcąc odseparować się od reszty domu. Miała dość rozmów z innymi ludźmi, obawiała się kolejnych historyjek o mrocznych tajemnicach rodzinnych. Czuła przemożną chęć położenia się w łóżku, przykrycia pierzyną i pozostania tam do końca życia. Jednak gdy tylko stanęła w progu sypialni, zaraz zamarła, z niepokojem patrząc na nowy obiekt, jaki się tam znalazł. Kufer Francine de Courtenay, ten sam, który kilka dni temu widziała na strychu, został przeniesiony do jej pokoju.


Podeszła i uniosła wieko, zaglądając do środka na stertę przedmiotów: dokumentów, albumów, szkatułek z biżuterią, szklanych fiolek z perfumami oraz licznych drobnych przedmiotów, zgoła bezużytecznych, zebranych tam zapewne tylko po to, by nie gromadziły kurzu gdzieś na półce. Na samym wierzchu leżała poszarpana książka z wielkim, ozdobnym napisem „Alexandre Dumas, La dame aux camèlias”. Lynette podniosła ją, otworzyła i przeczytała kilka stron. Czy taką literaturę czytała jej babka?
Odłożyła książkę na miejsce, po czym wzięła do ręki czarny zamszowy album, starty i wyblakły, wyglądający na najstarszy ze wszystkich. Był wyraźnie zniszczony, z odpadającą okładką i wyrwanymi kartkami. Nie to jednak zdziwiło Lynette, lecz same zdjęcia. Na jednym z nich stała rodzina zgromadzona wokół trumny. Jej wieko było otwarte, w środku zaś leżał starzec, z pozoru śpiący. Na innym zdjęciu kobieta siedziała na krześle, o którego oparcie podpierał się mężczyzna, prawdopodobnie jej mąż. O ile dama była lekko rozmazana, jej towarzysz był wyraźny, jakby z kamienia. Jego oczy były puste i zamglone.
- Cóż za okropność – skomentowała, przypominając sobie rozmowę sprzed tygodnia, jaką przeprowadziła z Charlotte.
Na zewnątrz zapadła już noc, z ciemności wyłaniały się tylko pojedyncze gałęzie, stukające w okno z każdym powiewem wiatru. Deszcz siekł gęsto w szyby okienne, a przez szpary w framugach ciągnęło przejmującym chłodem.
Schowała album z powrotem do kufra i zamknęła wieko. Nie chciała przeglądać rzeczy babki ani chwili dłużej. Myślała, że dowie się czegoś więcej, tymczasem miała wrażenie, jakby tylko zajrzała w przeszłość równie zgniłą i zamierzchłą, co trup osoby, której rzeczy przeglądała. Wszystko kojarzyło jej się ze śmiercią - drobinki kurzu unoszące się przy dotknięciu zakurzonej książki, woń starych papierów zmieszany z mdłym zapachem perfum. Jeśli w kufrze znajdowało się cokolwiek ważnego, zapewne było już zniszczone i przeżarte przez robactwo. To, co się zachowało, było tylko pustym wspomnieniem właścicielki.
Wstała, spojrzała na zegarek i stwierdziła, że najwyższa pora przygotować się do kolacji. Już niedługo Charlotte uderzy w gong, a wtedy będzie musiała zasiąść do stołu, by trwonić czas w niezręcznym towarzystwie swojej ciotki i ojca Patricka. Gdyby nie obecność Jennifer, już dawno by z tego zrezygnowała i poprosiła służącą, by zanosiła jedzenie do jej pokoju.
Poprawiła fryzurę, chwilę jeszcze zamarudziła przy toaletce, po czym wstała i wyszła na korytarz, gdy tylko usłyszała gong. Za drzwiami zobaczyła Jennifer, która właśnie zmierzała w jej stronę.


- A więc tu jesteś! – zawołała, podbiegając do niej. – Szukałam cię chyba wszędzie, gdzie byłaś cały ten czas?
- Ojciec Patrick zaprosił mnie na herbatę, dopiero niedawno wróciłam do swojego pokoju. Idziesz na obiad? – zapytała Lynette.
- Tak, przed chwilą rozmawiałam z Charlotte. Powiedziała mi, że dzisiejsza kolacja nie będzie podana w jadalni, tylko w salonie wieczornym. Właśnie szłam ci to powiedzieć. Pójdziemy tam razem?
- Oczywiście – odparła Lynette. – Nawet nie wiesz jak się cieszę, że tu jesteś. Nie chciałabym sama tam iść, tak bardzo męczy mnie ta posiadłość. Pomyśleć, że właśnie tutaj wychowała się moja mama, w miejscu tak odmiennym od domu w Nowym Jorku.
- Jesteś przemęczona, za bardzo się wszystkim martwisz – uznała Jennifer. Podeszła do Lynette i przytuliła ją. – Powinnaś odpocząć. Jeśli chcesz, mogę powiedzieć Charlotte, że źle się czujesz i zjesz u siebie.
- Nie trzeba, dziękuję. Nie będę okazywać słabości. Chodźmy już.
Salon wieczorny okazał się być dość niewielkim pomieszczeniem. Wszędzie panował półmrok, jedynym źródłem światła były kandelabry z zapalonymi świecami, które poustawiano na dębowych meblach po obu stronach pokoju. Na środku stał okrągły stół, wokół którego rozstawione były cztery krzesła. Wyglądało to jak scena w sztuce, w której domownicy próbują wywołać ducha. Efekt psuła zastawa stołowa i jedzenie, które właśnie wnosiła służba. Ojciec Patrick i Charlotte już czekali, każdy stojąc po przeciwnym końcu pokoju. Ich twarze były jak kamienne maski, nieruchome i bez wyrazu, lecz w powietrzu czuć było napięcie.


- Kolacja jeszcze się nie zaczęła, a już się pokłócili – szepnęła Jennifer i zaśmiała się cicho.
Na ten dźwięk Charlotte odwróciła się i spojrzała na nie. Po jej twarzy przebiegł cień nienawiści, ręce zadrgały gwałtownie, lecz zaraz znów była opanowana. Spojrzała na dziewczyny wyniośle i powiedziała swym zwykłym głosem:
- Jesteście nareszcie, zastanawiałam się właśnie z ojcem Patrickiem, kiedy przybędziecie.
- Charlotte zaczęła się nawet martwić, że coś się stało. Widzi morderców i złodziei na każdym kroku.
Po tych słowach ojciec Patrick prychnął pogardliwie, lecz Charlotte zignorowała go i usiadła przy stole. Jennifer i Lynette zrobiły to samo, a ksiądz wkrótce się dosiadł, zwracając dziewczętom uwagę:
- Lepiej trzymajcie ręce na widoku, bo jak coś zniknie to możecie mieć nieprzyjemności.
- Och doprawdy – zezłościła się w końcu Charlotte. – Niech już ojciec zamilknie i zajmie się jedzeniem.
Gdy tak powiedziała, służące weszły do pomieszczenia i podały obiad. Pierwszym daniem był gęsty krem z zupy jęczmiennej, sałatka szparagowa i pieczona ryba z ostrym sosem, zielonym groszkiem i ryżem. Na ten widok ojciec Patrick uśmiechnął się i pokiwał głową z uznaniem, zabierając się do jedzenia. Lynette spojrzała na swój talerz i wzięła kromkę chleba, którą umoczyła w kremie. Gdy tylko go skosztowała, zaraz poczuła nutę sherry. Następnie spróbowała ryby, która z wierzchu była chrupiąca, lecz w środku miękka i delikatna. Na drugie danie dostała pieczeń wołową ze słonym brązowym sosem, rozpływającym się w ustach, a jako deser słodki pudding śliwkowy z owocami oraz białe wino.


- Wspaniały obiad – pochwalił ojciec Patrick. – Aż dziw, że kucharz tak długo tu wytrzymał. Ale zapewne nie gryzie się ręki, która karmi. – Po tych słowach spojrzał jeszcze raz na Charlotte, która poczerwieniała ze złości. Ojciec Patrick jednak nie przejął się tym i dumał dalej: - A może ma to związek z tajemnicami rodzinnymi? Podobno wrogów trzyma się blisko.
- Co ojciec insynuuje? – spytała Charlotte grobowym tonem. Głos jej drżał. Widać było, że ledwo się powstrzymuje.
- Ależ nic! Tak tylko głośno myślę – ojciec Patrick przysunął świecę i zaczął bawić się palcem nad jej płomieniem. – Niektórzy mają po prostu grzechy, których boją się wyznać. Choć może powinienem powiedzieć, że boją się do nich przyznać, mimo że są widoczne na pierwszy rzut oka.
Spojrzał na Charlotte ze złośliwym uśmiechem. Wstał, podszedł do drzwi i wychodząc powiedział jeszcze:
- Te suknie są doprawdy nie na miejscu. Jeszcze rozumiem w domu, gdy nikt nie widzi, ale na pogrzebie? Czy tego właśnie chciał Charles?
- Nie waż się nawet wspominać o Charlesie! – huknęła Charlotte zgoła męskim, grubym głosem, po czym złapała za talerz i rzuciła w stronę księdza, który w ostatniej chwili zrobił unik.


- Co za tupet! Co za paskudny człowiek! Jak ja go nienawidzę! Jak bardzo chciałabym go otruć, udusić, cokolwiek! Byle tylko już się tu nie kręcił! – złościła się Charlotte, chodząc w kółko po pokoju. Lynette i Jennifer patrzyły na to z niemym zdziwieniem, przestraszone i nie rozumiejące nic z tego, co się właśnie przydarzyło. Charlotte nie zwracała na nie uwagi. Usiadła na fotelu przy oknie i nalała sobie wina do kieliszka. Wciągnęła głęboko powietrze kilka razy, zbliżyła kieliszek do ust i powoli sączyła trunek, ponownie zamykając się w sobie. Już po chwili była znów zimna i spokojna, bez cienia zdenerwowania na twarzy. Wychyliła kieliszek do końca, wstała i spojrzała na dziewczęta.
- Ojciec Patrick przypomniał mi o czymś, co miałam wam powiedzieć. Odradzam wychodzenie z domu po zmroku. Od kilku dni przez okna widać, jak nocą ktoś chodzi po lesie. Odźwierny jest już zbyt stary, by ciągle pilnować posiadłości, a policja przestała przeszukiwać ogrody. Wspomniałam już o tym inspektorowi, ale nic to nie zmieniło.
Po tych słowach jeszcze chwilę patrzyła na Lynette, jakby chcąc coś dodać, lecz machnęła tylko ręką i wyszła z jadalni.
- Kto mógłby chodzić nocą po tym okropnym lesie? – zastanowiła się głośno Jennifer. – Byłam tam niedawno, ciemno i ponuro, wszędzie pełno krzaków i pajęczyn. I te paskudne ruiny. Nigdy nie zrozumiem parków romantycznych. Wolę, gdy wszystko jest uporządkowane.
- Naprawdę? – zdziwiła się Lynette. – Zawsze myślałam, że lubisz takie parki. Pierwszy raz słyszę, byś mówiła coś takiego.
- Musiałaś mnie źle zrozumieć – odpowiedziała, śmiejąc się. Ziewnęła przeciągle i wstała. – Jestem strasznie zmęczona, pójdę już. Nie siedź tu za długo. Jeszcze Charlotte wróci i znów będzie cię dręczyć. Ja staram się jej unikać, tobie radziłabym to samo.
Ucałowała Lynette w policzek, życzyła dobrej nocy, po czym opuściła pomieszczenie. Lynette odprowadziła ją wzrokiem, zastanawiając się nad słowami Charlotte. Przypomniało jej się, że tamtej nocy, gdy Charles umarł, widziała światło w lesie. Czy była to ta sama osoba, o której wspominała ciotka? Czy mógł to być morderca Charlesa?


Wstała i podeszła do okna. Na zewnątrz było tak ciemno, że ledwo mogła ogarnąć wzrokiem taras. Las był całkiem niewidoczny, wręcz zlewał się z niebem, tworząc czarną ścianę przez którą nic nie dało się zobaczyć. Deszcz siekł w okna, a wiatr szumiał liśćmi drzew, poza tym jednak ogród wydawał się martwy.
Równie martwy jak Charles, pomyślała Lynette.
Nagle w oddali pojawiło się nikłe, blade światło, powiększające się jednak i jaśniejące z czasem. W świetle tym Lynette mogła odróżnić kształt kobiety trzymającej lampę. Już sam zarys postaci wystarczył, by odgadła kto idzie lasem. Antoinette zmierzała w stronę domu.
Lynette czym prędzej opuściła salon i przeszła do holu, gdzie drzwi już stały rozwarte, wpuszczając chłodne powietrze do środka. Kątem oka dostrzegła mgliste światło latarni znikające w głównej jadalni.
Zeszła po schodach i wkroczyła do środka. Światło lampy zniknęło, za to na końcu pomieszczenia ujrzała postać w czerni, która stała pochylona przy kominku i czegoś szukała. Po chwili Lynette poczuła powiew zimnego powietrza, a postać zniknęła w kominku, zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu.
- Chyba mam zwidy – powiedziała na głos, całkiem zdezorientowana. Podeszła szybko do kominka i rozejrzała się, jednakże jedyne co zobaczyła to ciemną, osmoloną ścianę paleniska.
Lynette westchnęła ciężko. Nie wiedziała, co dalej robić.


Na krawędzi gzymsu kominka stała niewielka lampa naftowa. Gdy Lynette jej dotknęła, zaraz cofnęła rękę. Była wciąż gorąca. Podniosła klosz i zapaliła knot. Gdy płomień ustabilizował się, wzięła do ręki lampę i oświetliła wnętrze kominka. Przytknęła dłoń do ściany i przeciągnęła opuszkami palców po zimnej powierzchni. Nagle poczuła powiew wiatru ciągnący ze szczeliny biegnącej pionowo i zakręcającej nagle, tworząc zarys drzwi.
- Teraz wszystko rozumiem – powiedziała przejęta. – Tutaj jest tajne przejście!
Natychmiast zaczęła szukać czegoś, co mogłoby działać jak przełącznik. Wszakże sama widziała, jak ściana odsunęła się przed czarną figurą, zupełnie jakby pchnięta niewidzialną siłą. Musiał być sposób, żeby wejście otworzyło się przed nią. Starannie badała każdą cegłę, starając się dostrzec jakikolwiek fragment odstający od reszty. Oczekiwała przycisku, wysuniętej cegły lub ornamentu, lecz ściana była idealnie gładka i niczym się nie wyróżniała. Jeśli był tu jakiś przycisk, musiał być dobrze ukryty.
- To bez sensu – odrzekła w końcu zrezygnowanym tonem i usiadła na podłodze. – Nic tu nie widać.
Krytycznym wzrokiem objęła jeszcze raz cały kominek, po czym westchnęła i opuściła głowę z rezygnacją. Na brudnej od sadzy, kamiennej płycie ujrzała herb z krukiem stojącym na kawalerskim krzyżu. W jego dziobie widoczny był niewielki, srebrny pierścień. Lynette drżącą ręką przycisnęła pierścień, lecz nic się nie stało. Paznokciem pociągnęła od spodu i pierścień wyskoczył z posadzki, tworząc coś w rodzaju kołatki. Lynette pociągnęła za pierścień i herb uniósł się, a ściana blokująca przejście zniknęła w podłodze.


Lynette wstała natychmiast i przeszła przez szczelinę, oświetlając drogę lampą. Korytarz był wąski i wilgotny, a sufit tak niski, że musiała iść schylona. Liczne pajęczyny powiewały na wietrze, a droga ciągnęła się w nieskończoność, bez żadnej lampy czy pochodni rozświetlającej drogę. Zewsząd otaczały ją egipskie ciemności, które nikły płomień lampy z trudem rozpędzał. Korytarz nieustannie ciągnął się w dół, po ścianach ciekła woda i zbierała się w kałuże. Im głębiej Lynette schodziła, tym bardziej popękane i porośnięte stawały się ściany. Grube krople wody skapywały z sufitu i spływały po szkle lampy, płomień knota syczał złowrogo i jakby ostrzegał Lynette, by zawróciła się i zaniechała dalszej drogi. Mimo to jednak szła do przodu, czując że na końcu korytarza spotka się raz jeszcze ze swoją matką, pozna imię mordercy i uchroni Antoinette przed śmiercią.
W końcu w oddali pojawił się nikły blask, zwiastujący koniec wędrówki. Lynette zgasiła lampę i ruszyła w stronę światła, starając się wydawać jak najmniej dźwięków. Gdy korytarz skończył się, ujrzała ogromną salę z okrągłą, szklaną kopułą. Na ścianach widniały tabliczki z imionami rodziny, oświetlone płomieniem świec w lichtarzach. Na środku komnaty stało drewniane biurko i krzesło. Lynette podeszła bliżej i spojrzała na liczne papiery leżące na blacie. Były to testamenty. Testamenty całej rodziny, zebrane w jednym miejscu. Lynette nie rozumiała tylko - po co?


- Lynette – usłyszała dobrze jej znany głos. Odwróciła się i ujrzała matkę, wprawdzie roztrzęsioną i zaniedbaną, lecz żywą. Stała naprzeciw niej, w swej niebieskiej sukni i złotym naszyjniku.
- Lynette – powtórzyła. – To nie ja zabiłam Charlesa, to nie byłam ja!
- Wiem, mamo – odpowiedziała Lynette. – Wiem. Kto to zrobił?
- Widziałam wszystko, widziałam jak Charles stał na balustradzie i rozmawiał. Słyszałam każde słowo – oznajmiła. – „Nie będę dłużej twoją marionetką”, krzyczał, „nie będę załatwiał za ciebie brudnej roboty!”. Widziałam, jak spadał z antresoli, jak uderzył ciałem w podłogę. Byłam przy tym, gdy umierał.
- Mamo, kto to zrobił? – spytała raz jeszcze Lynette, lecz Antoinette jakby nie słyszała. W jej oczach widać było czyste szaleństwo. Podeszła do Lynette i złapała mocno za ramię, potrząsając nią i krzycząc:
- Widziałam, wszystko widziałam!
- Mamo, przestań, to boli! – błagała Lynette, lecz bez skutku. Palce Antoinette coraz mocniej zaciskały się na jej rękach, paznokcie wbijały się w skórę i zostawiały czerwone ślady.
Nagle uścisk zelżał. Antoinette pobladła, na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, a gdy spróbowała coś powiedzieć, z ust popłynęła struga krwi. Lynette przerażona odepchnęła ją, a ta zatoczyła się do tyłu, po chwili odzyskała równowagę i zamarła na środku komnaty. Jej ręce bezwiednie podążyły w stronę brzucha, z którego wystawała długa szpila. Zrobiła krok do przodu i wyciągnęła ręce w stronę Lynette, lecz ta odruchowo cofnęła się. Antoinette próbowała coś powiedzieć, lecz głos uwiązł jej w gardle. Padła na kolana.
- Lynette… - wykrztusiła, a ciało osunęło się na ziemię. Mgła zasnuła jej oczy. Umarła.
W oddali słychać było dźwięk otwieranych drzwi. Kątem oka Lynette zauważyła figurę postaci habicie, z pewnością mężczyzny. Ukłonił się teatralnie, zaśmiał szyderczo i zniknął.
Lynette oniemiała. Nie mogła się ruszyć, nie czuła smutku ani złości, tylko wszechogarniającą pustkę, jakby duch uleciał i zostało tylko naczynie w formie ciała. Wzrok skupiony miała na zwłokach matki, w głowie odbijały się echem strzępki ostatnich rozmów. Poczuła, jak mięśnie nagle się rozluźniają, jak pada na zimną posadzkę. W jej oczach pojawiły się łzy.
"Moja matka nie żyje", pomyślała, tracąc przytomność.

Komentarze