Maskarada - Rozdział II

Przyznaję, że miałem duży orzech do zgryzienia w rozdziale 2 - jak podróż opisać tak, żeby było ciekawie? W ogóle muszę w końcu coś zrobić z próbami zmiany własnego stylu, bo zawsze wtedy robię masę błędów. Ostatnio czytałem Mistrza i Małgorzatę i zacząłem się sugerować opisami. Jest pewna sprawa związana ze statkiem na piątym screenie. Ktoś widzi, co jest nie tak? Tekst mój, korekta mamy, simy robota Liv, moja i Larandil. Zapraszam do czytania! (04.08.2013)

Rozdział II


Letni wiatr z uporem zrywał martwe, wysuszone liście z drzew, unosił je ku niebu i pozwalał opaść na ziemię. Zataczał łuki wśród zielonych koron, uginał gałęzie, a jego cichy, monotonny świst przypominał śmiech to szorstki, to łagodny. Ukryte w cieniu krzewów dzwonki pochylały się ku sobie; ich drobne kwiaty kołysały się leniwie, sprawiając wrażenie uśpionych. Lynette leżała w trawie, jej zwykle spięte włosy tym razem były rozpuszczone. Za ucho wpięty miała czerwony kwiat róży, którego delikatne płatki czasem dotykała opuszkami palców.
Zmrużyła oczy, gdy zza chmury wyłoniło się słońce, oblewając polanę ostrym światłem. Przez chwilę wydawało jej się, że to latarka, skierowana na jej twarz przez ciemną, niewyraźną zjawę. Poczuła, jak serce zaczyna jej mocniej bić. Zerwała się na równe nogi i rozejrzała wokół, lecz po dziwnej postaci nie było ani śladu. Błękitne niebo przybrało szary odcień, burzowe chmury pojawiły się na horyzoncie. Oczom Lynette ukazał się kształt wielkiego, ponurego budynku. Ciemna fasada, ostre zarysy kominów i wielkie, puste okna sprawiały odpychające wrażenie. Lynette chciała, by widok ten zniknął jej z oczu, by ziemia się rozstąpiła i pochłonęła dom, który tak ją przerażał. Poczuła ukłucie. Sięgnęła po różę i ujrzała, jak z jej gładkiej łodygi wyrastają ostre kolce, jak płatki usychają i czernieją. Odrzuciła kwiat na ziemię, spływające z rany krople krwi kapały na suchą glebę, pękającą jak pod uderzeniem młota. Lynette cofnęła się, jednak pęknięcia rozszerzyły się, przeistoczyły w rozpadliny, które otoczyły ją i pochłonęły w głąb ziemi. Próbowała się czegoś złapać, lecz palce ześlizgiwały się ze ściany, paznokcie łamały, a skóra zdzierała o ostre kamienie. Czy to naprawdę koniec? Czy ona, Lynette, zostanie pochowana w tej martwej ziemi, na nieoznaczonym grobie? Czy już nic nie da się zrobić?
Ostatnie, co zobaczyła, to ciemną postać spoglądającą na nią znad krawędzi, jej wielkie, puste oczy i zniekształconą w niemym krzyku twarz.


- Boże!
Krzyknęła Lynette, zrywając się z łóżka. Usiadła, przetarła palcami oczy, po czym rozejrzała się. Nikłe promienie księżyca przedzierały się przez grube czerwone kotary, zasłaniające uchylone okno w kabinie C-60. Brzmienie turbin słychać było nawet tutaj, gdzieś za drzwiami dźwięk kroków rozbrzmiewał w korytarzu pierwszej klasy. Lekkie kołysanie statku było prawie niedostrzegalne. Lynette drżącymi dłońmi sięgnęła po kieliszek i napiła się trochę wina. Zapaliła lampkę nocną, która oblała bladym światłem drewniane panele.
- Co to był za sen? – spytała samą siebie. – Proroczy? Niemożliwe.
Dolała wina do kieliszka. Wypiła połowę i odetchnęła z ulgą.
- Bzdura. Sny nic nie znaczą, co za głupoty. Jak mogłam nawet o tym pomyśleć.
Pocieszona tą myślą wyłączyła światło i znów spróbowała zasnąć, jednakże bez skutku. Oczy nie chciały się zamknąć, fale zbyt głośno szumiały, łóżko było niewygodne. Zrozumiała, że ta noc już jest dla niej stracona. Aż do rana nie mogła zmrużyć oka. Dopiero gdy pierwsze promyki słońca padły na jej twarz, ułożyła głowę na poduszce i wróciła do snu.
Ponownie przebudzona została o dziewiątej trzydzieści, gdy grzeczne, acz stanowcze i długotrwałe pukanie dotarło do jej uszu. Złorzecząc pod nosem, Lynette opuściła łóżko i niezgrabnie podeszła do toaletki. Obejrzała swoje odbicie w lustrze i syknęła z dezaprobatą.


- Moja droga – powiedziała do siebie – wyglądasz jak topielec.
Spróbowała ułożyć rękami włosy, lecz po kilku próbach zrezygnowała i sięgnęła po szczotkę. Pukanie do drzwi wciąż trwało, zupełnie niezniechęcone brakiem odpowiedzi. „Będzie musiał poczekać” uznała, rozczesując wyjątkowo splątane loki. W końcu odłożyła szczotkę i spięła włosy ulubioną spinką. Spryskała jeszcze szyję perfumami, założyła szlafrok i podbiegła do drzwi. Za nimi stał doskonale jej znany podstarzały lokaj, który dziarskim tonem wyspanego człowieka powiedział:
- Dzień dobry!
- Ach, to pan – odpowiedziała ponuro. – Dzień dobry.
- Z przyjemnością pragnę poinformować, że statek dopłynął do portu i o jedenastej będzie można już wysiadać.
- Bardzo dobrze, Jennifer się ucieszy – Lynette uśmiechnęła się.
- Poinformować o tym pannę McQuillen? – spytał lokaj.
- Nie, oczywiście że nie, pewnie jeszcze śpi. Sama jej powiem – odpowiedziała Lynette. Lokaj pożegnał się i poszedł budzić innych pasażerów.
„A więc już jestem” pomyślała, zamykając drzwi kabiny. „Już niedługo będę w domu”. Lynette nagle spochmurniała. Usiadła na kanapie i wpatrzyła w podłogę, zastanawiając się. Dlaczego uważała tamto miejsce za swój dom? Skąd pewność, że gdy już tam dotrze, matka ją polubi? A co, jeśli stanie się inaczej?
- Skąd pomysł, że to będzie mój dom? – mruknęła.
Kabina pozostała jednak głucha na jej pytanie. Westchnęła. Oczywiście spodziewała się tego, miała jednak nadzieję, że jakiś pomysł wpadnie jej do głowy albo uzna to wszystko za tak niedorzeczne, że odrzuci niemądre myśli i zajmie się czymś praktycznym. Na szczęście w tym samym momencie klamka drzwi do sąsiedniej kabiny poruszyła się i do pomieszczenia weszła Jennifer, rozczesując włosy grzebieniem.
- Rozmawiałaś z kimś? – spytała na powitanie.
- Tak, z lokajem – odpowiedziała Lynette. – Jesteśmy już na miejscu.
- Naprawdę? – zdziwiła się, po czym podeszła do okna i spróbowała się rozejrzeć. – A niech to, z tej strony nic nie widać.
- Jak będziemy wychodzić wszystko zobaczysz, teraz lepiej ubierz się i powiedz służącej, żeby spakowała rzeczy.
Gdy wszystko było już gotowe, Lynette i Jennifer udały się do recepcji pierwszej klasy, tego dnia szczególnie zatłoczonej. Wiklinowe krzesła były zapełnione ludźmi czekającymi, aż drzwi na pomost zostaną otwarte. Bez pośpiechu pili herbatę z drogich, porcelanowych filiżanek ustawionych na białych spodeczkach i nasłuchiwali odgłosów dochodzących ze statku. Niektóre twarze schowane były za zielonymi liśćmi palm, inne spoglądały spod wielkich kapeluszy bądź czarnych cylindrów. Niezbyt donośny, acz zauważalny gwar zagłuszał stuk obcasów o zielone linoleum. W powietrzu czuć było atmosferę oczekiwania; wiele osób chciało już ujrzeć ruchliwy port Southampton i zakończyć podróż.


- Czy to nie doktor Thompson? – zapytała Lynette, gdy schodząc dębowymi schodami ujrzała znajomą postać w tweedowym garniturze.
- To właśnie ja – odpowiedział pan Thompson, kłaniając się.
- Pan zostaje na statku?
- Praca tego wymaga. Choć przyznam, że wszystko to, czego człowiekowi potrzeba do szczęścia, dostępne jest na Olympicu. Nie zmieniłbym tej pracy na żadną inną.
- Mam nadzieję, że mówi pan prawdę – roześmiała się Lynette. – Nie chciałabym się dowiedzieć, że jest to tylko jedna z wielu formułek, jakie są wypowiadane w takich miejscach.
- Zapewniam, że mówię z głębi serca – w głosie pana Thompsona czuć było przekonanie.
- Tym lepiej, poprawia to reputację statku. To dobrze, szczególnie zważywszy na losy Titanica – stwierdziła, na co pan Thompson nachmurzył się, lecz po chwili uśmiechnął.
- To taki smutny temat…
- Zgadzam się, nie wiem czemu w ogóle o tym wspomniałam. To chyba przez tę pogodę, zbiera się na deszcz.
- W Brytanii? Jak zawsze! W tym kraju jest to jedyne, czego można być pewnym.
Lynette przez chwilę zastanawiała się, lecz w końcu zaczęła nieśmiało:
- Wiem, że to nieodpowiedni moment na takie pytania, ale skąd pan wie, że Thomas Andrews nie przeżył? Może jakaś szalupa ratunkowa go zabrała?
- Z pewnością nie – odpowiedział. – Andrews nigdy by tego nie zrobił. Był człowiekiem honoru, nie uciekłby z tonącego statku, gdyby jego miejsce mogło uratować kogoś innego. Ponadto twierdził, że Titanic miał za mało szalup. Podobnie jak Olympic – tu przerwał na moment. – Chyba cała druga klasa opuściła już statek, niedługo odprawa celna.
- Och, to takie męczące – stwierdziła Lynette.
- Niech się pani nie martwi – zaczął pan Thompson pocieszająco. – Nie będą robić kłopotów. Po prostu kilka dokumentów do sprawdzenia, czysta formalność.
W istocie, pan Thompson nie mylił się. Panowie, którzy weszli na statek kontrolować dokumenty, bardzo sprawnie uwinęli się z robotą. Jedynie czasem pojedyncze osoby musiały poczekać, gdy coś się nie zgadzało, jednakże były one zaraz zabierane z głównej kolejki, dzięki czemu Lynette nie zauważyła nawet, jak przyszła jej kolej. Jakiś mężczyzna poprosił o paszport, a później zadał kilka pytań o bagaż i wypuścił na pomost.


„Nareszcie na stałym lądzie!” pomyślała, gdy tylko jej noga stanęła na twardej kostce wybrukowanego chodnika portu Southampton. Poczuła nagłą potrzebę odwrócenia się, zobaczenia jeszcze raz tego stalowego giganta, który był jej domem przez ostatni tydzień. Chciała pożegnać się ze statkiem, który bezpiecznie przeniósł ją przez zimne wody Atlantyku z ciepłej Ameryki do Brytanii. Zrozumiała, że najwyższa pora przywyknąć do ponurego klimatu Anglii. Wodząc wzrokiem po czerwonej cegle budynku White Star Lines, dotarła do czterech wielkich kominów, z których tylko trzy buchały czarnym dymem. Nad nimi długi kabel łączył maszty statku, podtrzymywane przez liny przymocowane do drewnianej podłogi. Niektóre z nich miały na sobie niewielkie, trzepoczące na wietrze, kolorowe flagi. Największą z nich była jednak ta odosobniona, umieszczona na rufie statku. Nie mogła jej stąd zobaczyć, lecz pamiętała, jak w południe siadała tam z Jennifer i rozmawiały na niemądre tematy. Spoglądały wtedy na morze, wychylały się przez barierkę i wyrzucały drobne, bezwartościowe przedmioty takie jak spinki. Patrzyły, jak dryfują po wzburzonej tafli, by w końcu zapaść się i zginąć w odmętach oceanu, na zawsze pozostawiając ślad ich obecności w gęstym mule dna morskiego.
- Moja biedna Jennifer – powiedziała nagle Lynette, odwracając się od statku i spoglądając na koleżankę. – Czeka cię teraz kolejna podróż, tym razem samochodem.
- Nawet o tym nie wspominaj – odparła Jennifer, której dopiero teraz zaczęły wracać kolory na twarzy. – Chcesz, żebym się znowu pochorowała?
- Nie dostaniemy się do mojego starego domu stojąc i chłonąc morskie powietrze. Chciałabym bardzo móc z tobą odpocząć, ale pewnie czekają już na nas, by wziąć bagaże. To i tak tylko kilka godzin drogi, zawsze możemy się zatrzymać.
- Jest to jakaś pociecha – przyznała Jennifer. – Lecz mimo to na samą myśl o dalszej podróży słabo mi. Oby tylko droga nie była zbyt wyboista.


- Proszę się nie martwić, nie będzie – odpowiedział nagle jakiś mężczyzna, który stał oparty o maskę samochodu i od dłuższego czasu podsłuchiwał rozmowę. Był to jegomość o dużej, brodatej twarzy i rudych, kręconych włosach, spod których wyzierały małe, ponure oczka. Ukłonił się, dotykając ronda czapki i wypowiedział chrapliwym głosem kilka urywanych zdań:
- Panienka to zapewne Lynette Leatherby? Bagaż został już zabrany. Proszę wsiadać, zawiozę panienkę do Ravensdale Manor.
- Ravensdale Manor? – zdziwiła się, jednak po chwili dodała: – Ach tak. Zupełnie zapomniałam.
- O czym? – spytała Jennifer.
- Ravensdale to nazwisko mojego dziadka, ten dom musiał być wzniesiony przez niego.
- Stał tam odkąd matka mojej matki pamięta – dodał szofer, otwierając drzwi samochodu i zapraszając gestem ręki do środka. Gdy obie usadowiły się wewnątrz na wygodnych siedzeniach, szofer trzasnął drzwiami, a sam zasiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce. Rozległ się szum silników i już niedługo port zniknął wśród wysokich kamienic miasta Southampton.
- Lynette, opowiedz coś o swojej rodzinie – poprosiła nagle Jennifer. Lynette popatrzyła na nią, zamyśliła się, po czym wzruszyła ramionami i powiedziała:
- Sama nie wiem od czego zacząć.
- Dlaczego twoja matka przeniosła się do Brytanii? Co z resztą rodziny Ravensdale?
- Ojej, to trudne pytania – stwierdziła. – Sama nie wiem. Po moich narodzinach matka po prostu wróciła i już nigdy jej nie zobaczyłam, nie dostałam nawet żadnego listu. Aż do teraz.
- Dlaczego dopiero teraz? – zastanowiła się na głos Jennifer.
- Nie mam pojęcia, nie napisała nic konkretnego – jedno było jednak pewne, Lynette wyczuwała w tym liście jakiś niepokój. Coś z pewnością było nie tak, a ona niedługo dowie się co.
- Naprawdę panienka nie wie, co się dzieje z panią Antoinette? – spytał nagle szofer.
- Antoinette? – zdziwiła się Lynette. A więc tak nazywała się jej matka? Zupełnie zapomniała.
- Tak – odpowiedział. – Zmieniła się.
- Jak się zmieniła? – Lynette z zainteresowaniem pochyliła się do siedzenia z przodu.
- Naprawdę nie powinienem mówić – zaczął się wykręcać. – Skoro panienka nie wie, to może i tak miało być.
- Proszę mi powiedzieć – nalegała.
- Jak panienka dojedzie na miejsce to sama zobaczy. Mogę tylko powiedzieć, że pani Antoinette nie jest tą samą kobietą, jaką była.
- Co pan ma na myśli? – spytała, ale szofer już nic nie odpowiedział. Zirytowana usiadła z powrotem na miejsce. „Nie jest już tą samą kobietą”, pomyślała. Lynette nie wiedziała nawet, jaką była kiedyś.


Nie jechali przez miasto. Zatłoczone ulice Southampton ustąpiły miejsca rozległym wrzosowiskom. Chłodna bryza zanikła, słońce wynurzyło się zza chmur i oblało Lynette złocistymi promieniami. Rześki wiatr dmuchnął we wrzosy, wprawiając w ruch różowoliliowe kwiaty. Na pustej drodze szofer przyspieszył i poweselał, w przeciwieństwie do Jennifer, której twarz zrobiła się bladozielona. Spojrzała błagalnie na Lynette, a ta od razu zrozumiała co zrobić.
- Czy mógłby pan trochę zwolnić? – spytała.
- Czemu? – zdziwił się szofer. – Źle się panienka czuje? Zaraz będziemy na miejscu.
- Mimo to nalegam – odparła.
- To już niedaleko – uparł się szofer. – Niech panienka otworzy okno, a zaraz poczuje się lepiej.
Lynette już otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz w końcu zrezygnowała. Zrozumiała, że nie warto z nim dyskutować. Zamiast tego otworzyła jedynie okno i miała nadzieję, że dojadą do domu zanim Jennifer zwymiotuje swój dzisiejszy posiłek. Odetchnęła z ulgą, gdy na horyzoncie pojawiły się zabudowania jakiejś wioski. Było to zaledwie kilka domów postawionych wzdłuż drogi, dalej zaś ciągnął się ponury las, z którego wystawała fasada dworu.
- Widzi panienka? Jesteśmy na miejscu – powiedział szofer, wjeżdżając w głąb lasu. Stare dęby otoczyły ich zewsząd, zielony całun liści całkowicie przesłonił niebo. Z obu stron widoczne były jedynie grube pnie porośnięte mchem. Skręcili z głównej drogi i popędzili zarośniętym traktem. Tutaj drzewa były znacznie starsze, szare konary ciągnęły się w nieskończoność. Gdyby ktoś tamtędy jechał, z pewnością nie mógłby przejechać obok ich samochodu, jednakże droga była pusta i najwyraźniej rzadko używana. Co jakiś czas podskakiwali, gdy opony wpadały na co większe gałęzie zrzucone przez niedawną burzę.
W końcu zatrzymali się przed wielką, rdzewiejącą bramą ozdobioną posągami lwów. Szofer wyszedł z samochodu i spróbował ją otworzyć. Nagle stanął i zaklął pod nosem.
- Dalej nie pojedziemy – zawołał. – Drzewo się zwaliło, trzeba iść na piechotę.
- Na piechotę? A co z bagażem? – zmartwiła się Lynette.
- Niech panienka się nie martwi, pójdziemy do domu i zaraz kogoś przyślą!
- Cudownie – skomentowała, wychodząc z samochodu.
- A ja właśnie na to czekałam – odpowiedziała Jennifer. – Już miałam dość całej tej jazdy.
Rozejrzała się po okolicy i wciągnęła leśne powietrze.
- Od razu lepiej!
Zostawili samochód na wjeździe i ruszyli dalej drogą. Szofer co chwila o czymś trajkotał, lecz Lynette nawet go nie słuchała. Dlaczego nikt nie usunął zwalonego drzewa skoro wiedzieli, że Lynette do nich przyjedzie? Dlaczego brama była aż tak zniszczona, a droga zaniedbana? Czyżby jej matka nie miała pieniędzy na zajmowanie się domem, czy może są tego inne powody?


Takie myśli zaprzątały jej głowę, gdy zobaczyła długi, zarośnięty plac i ponury dwór na jego końcu. Był to wielki, masywny budynek z czerwonej cegły, pokryty bluszczem. Z ciemnego dachu wyrastały strzeliste wieżyczki z licznymi posągami gargulców o wykrzywionych twarzach, gdzieś w oddali widoczna była oszklona cieplarnia. Sam dwór był imponujący, jednak uwadze Lynette nie umknęły oznaki zaniedbania. Z okiennic odpadała farba, przez wybite szyby bluszcz wdzierał się do środka; jeden z rzygaczy spadł i rozbił się o chodnik na werandzie. Ogród francuski również nie zachwycał, krzewy rozrosły się do niebotycznych rozmiarów, trawa była od dawna niekoszona, a kamienne ławki zniknęły pod warstwą mchu. Dla Lynette dom wyglądał na porzucony, jego mieszkańcy pasożytowali na nim jak bakterie na martwym organizmie, używając dopóki nie zostanie już nic użytecznego, tylko nagi szkielet. Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.
- Jak to? – spytała samą siebie. – To naprawdę tutaj? Nie wierzę.
- Niech panienka uwierzy, bo tak właśnie jest – odrzekł szofer i ruszył w stronę drzwi frontowych. Lynette spojrzała na Jennifer.
- Pewnie nie ma pieniędzy – uznała Jennifer. – Nie ma innego wyjaśnienia.
- Obyś miała rację.
Szofer podszedł do wielkich, dębowych drzwi i zastukał trzy razy ogromną kołatką. Głośny huk rozległ się we wnętrzu domu, lecz nikt nie kwapił się, by im otworzyć.
- Nikogo nie ma? – zdziwiła się Lynette.
- Odźwierny znowu zasnął – wytłumaczył szofer i ponownie zastukał. – Albo umarł. Stary jest.
- Mój Boże, jest coraz lepiej – jęknęła. Jak jej matka mogła mieszkać w takim miejscu? Czyżby faktycznie nie miała pieniędzy? Czy o to jej chodziło, gdy zaprosiła Lynette? Może miała nadzieję, że Lynette przyjedzie z ojcem, a on po ujrzeniu, w jakich warunkach żyje jego żona, pokryje wszystkie koszty remontu? Czy to był jedyny powód? Modliła się, by tak nie było. W końcu zazgrzytało coś w zamku i drzwi uchyliły się.


Za nimi stała postawna kobieta w czarnej sukni i błyszczącej biżuterii. Jej pomarszczona twarz wyrażała dezaprobatę, duże usta wykrzywiał grymas, a zarozumiałe oczy patrzyły spod uniesionych, krzaczastych brwi. Spojrzała na Lynette, mruknęła „cóż za podobieństwo”, po czym powiedziała:
- Lynette Leatherby, czyż nie? Nazywam się Charlotte Clayworth, witam w Ravensdale Manor.

Komentarze