Maskarada - Rozdział VI

Teraz to już się nie zdziwię, jeśli czytelnicy dawno dali sobie spokój z fotostory, skoro minęło tyle miesięcy od ostatniego rozdziału. Dla tych, którzy przetrwali mam dobrą wiadomość: wreszcie napisałem kolejny rozdział! Zaczynałem chyba trzy razy, ale w końcu złapałem rytm. Było pełno przerw przy pisaniu i mam wrażenie, że po tak długiej przerwie trochę zardzewiałem. Tekst mój, korekta mamy. Simowie roboty mojej, Liv i Larandil. Zapraszam! (19.09.2014)

Rozdział VI


Drogi ojcze,
Jak się czujesz? Mam nadzieję, że w domu wszystko w porządku. Wczorajszego ranka przyjechałam do Ravensdale Manor i byłam zaskoczona tym, jak bardzo różni się od naszego domu w Nowym Jorku. Posiadłość sprawia niesamowite wrażenie. Zaraz po przyjeździe, gdy tylko ujrzałam fasadę frontową wiedziałam, że budynek musi być ogromny, jednakże dopiero w środku zrozumiałam jak bardzo. Wnętrze sprawia wrażenie, jakby składało się wyłącznie z korytarzy; wszystkie długie i kręte, prowadzące w różne strony, zupełnie jak w labiryncie. Jeszcze pierwszej nocy zgubiłam się w tym domu, z trudem odnalazłam drogę do swojego pokoju.
Zastanawiasz się pewnie, jak poszło spotkanie z mamą? Z początku byłam trochę zdenerwowana. Nie wiedziałam, czego oczekiwać. Bałam się, że może nie uda mi się spojrzeć na Antoinette jak na własną matkę. Więzy krwi są silne, ale czy przetrwałyby dwadzieścia lat rozłąki? Na szczęście moje obawy okazały się zbędne. Gdy tylko ją zobaczyłam, wiedziałam, tak po prostu. Może i czas wymazał z pamięci twarz matki, lecz wtedy nie miało to znaczenia. To była ona, stała tam przede mną: żywa, realna. W poprzednim liście martwiłam się treścią wiadomości od matki, na szczęście były to tylko czyste złudzenia.
W posiadłości mieszka jeszcze kilka innych osób, wszyscy są dla mnie bardzo mili i życzliwi. Prawdopodobnie pomieszkam z nimi jeszcze kilka dni, po czym wrócę do domu. Mam nadzieję, że poradzisz sobie bez swojej córki?
Wracaj szybko do zdrowia,
Lynette


Lynette odłożyła pióro i sięgnęła po kopertę. Z odrazą spojrzała na kartkę papieru, na której przed chwilą napisała wiadomość i z trudem powstrzymała chęć wrzucenia jej do kosza. Czuła niesmak do samej siebie, jak mogła pisać takie kłamstwa własnemu ojcu? Tylko opis domu bliski był prawdy, w istocie przypominał on labirynt; wielki, ponury, z którego nie ma wyjścia. Lynette była jego więźniem, zamkniętym pośród zakurzonych mebli, wyblakłych gobelinów i wielkich portretów jej przodków. Chciała się stamtąd wydostać, lecz nie mogła. Nie chciała zostawić matki samej, szczególnie w tej chwili, gdy w jej gabinecie detektyw wraz z kilkoma policjantami badają ciało.
Ciało Charlesa.
Wzdrygnęła się. Na myśl o poprzedniej nocy przechodziły ją ciarki. Wciąż pamiętała moment, w którym pierwszy raz zobaczyła martwego Charlesa. Te puste, szkliste oczy, ciało roztrzaskane na podłodze, ciemna dziura z boku głowy i zakrzepła krew na dywanie. Zapamięta ten widok na całe życie, była tego pewna. Mimo to nie odczuwała żalu po Charlesie. Wręcz przeciwnie, choć nie chciała tego przed somą przyznać, czuła satysfakcję z obrotu sprawy. Charles chciał zabić jej matkę, więc poniósł za to konsekwencje. Pozostał już tylko jeden problem: kto zabił Charlesa?
Lynette schowała list do koperty, napisała adres i zapieczętowała. Odsunęła fotel i rozsiadła się wygodniej, biorąc do ręki kieliszek z białym winem. Leniwym wzrokiem ogarnęła pomieszczenie, niewielki gabinet z opasłymi, zakurzonymi książkami piętrzącymi się na dębowych regałach i wąskim oknem w stylu Tudorów, które wychodziło na podwórze. W kamiennym kominku wesoło trzaskały płomienie, w powietrzu czuć było zapach starych pergaminów i palonego drewna.
Antoinette uciekła z domu poprzedniej nocy. Służący widział ją, jak pospiesznie wyszła przez drzwi kuchenne i popędziła parkiem w stronę lasu, oświetlając sobie drogę starą lampą olejną. Gdy tylko policja przyjechała na miejsce, zaraz ruszyła jej śladem, lecz trop urwał się między drzewami. Lynette nie martwiła się o matkę, podczas śniadania dowiedziała się, że na terenie Ravensdale Manor mieści się wiele budowli będących własnością rodziny. Antoinette pewnie ukryła się w jakimś mauzoleum, a sądząc po ostatniej ich rozmowie, z pewnością przygotowała je na taką ewentualność.
- Gratulacje – mruknęła, uśmiechając się lekko. – Trochę potrwa, zanim ktokolwiek tam cię znajdzie – uniosła kieliszek i dopiła wino. Usłyszała, jak ktoś delikatnie otwiera drzwi i cicho wchodzi do środka. Obejrzała się i ujrzała Jennifer idącą do niej z błogim uśmiechem na twarzy, jaki zawsze jej towarzyszył, gdy była zamyślona.


- Nad czym tak rozmyślasz? – spytała Lynette, a na dźwięk jej głosu Jennifer podskoczyła i spojrzała na nią z konsternacją.
- Och – mruknęła, jakby dopiero po chwili dotarł do niej sens słów. – spotkałaś już tego sierżanta?
- Nie widziałam – przyznała Lynette. – Jaki on jest?
- Jest absolutnie wspaniały – odparła natychmiast. – Taki przystojny, a jednocześnie bardzo kulturalny! Ale to miejsce nie jest odpowiednie do takich rozmów. Jest tu tak zimno i ponuro. Chodźmy do ogrodu, tam jest znacznie przyjemniej.
- Mówisz to tak, jakbyś była zakochana – uznała Lynette z rozbawieniem. – Dobrze, prowadź.
Wyszły z gabinetu i ruszyły w stronę holu, skąd następnie udały się długim, ciemnym korytarzem, oświetlonym jedynie niewielką lampą, dającą raczej upiorne, bladożółte światło. Nie było tam nawet jednego okna, przez które mogłyby wpaść promienie słońca. Zamiast tego na ścianach wisiały najróżniejsze portrety przodków, a wszystkie pokryte były grubą warstwą kurzu.
„Nic dziwnego, że wszyscy tutaj są tak zdziwaczali”, pomyślała Lynette. „Mieszkając w ciągłych ciemnościach, w towarzystwie kurzu, pajęczyn i tych okropnych obrazów, każdy popadłby w obłęd.”


W końcu dotarły do białych, oszklonych drzwi wychodzących na taras. Za nimi oczom Lynette ukazał się ogromny podwórzec przecięty wysypaną kolorowym żwirkiem drogą. Teren otoczony był zewsząd lasem, z którego wyłaniały się zniszczone mury i kolumny, wyglądem przypominające ruiny greckorzymskie. Jennifer łagodnie pociągnęła ją w stronę jednej z ławek, starannie ukrytej między ogromnymi krzewami hortensji, lecz z której rozciągał się obraz na całą okolicę.
- Jesteśmy już same, teraz opowiadaj – powiedziała Lynette, gdy upewniły się, że nikogo nie ma w pobliżu. – Jak on wygląda?
- No dobrze… - zaczęła Jennifer. – Jest wysoki, a przy tym szczupły. Ma stosunkowo krótkie, ciemne włosy zaczesane do tyłu oraz brązowe oczy. A jakie ma spojrzenie! Poważne, dociekliwe, wręcz dziwnie nie na miejscu w jego młodej twarzy. Nawet skórę ma gładką i jasną, całkowite przeciwieństwo tego drugiego.
- Tego drugiego? – zdziwiła się Lynette. – Kogo?
- Detektywa, rzecz jasna – odparła Jennifer. – Jest stary i brzydki, ot co.
- Ach, Jennifer – Lynette pokręciła głową z dezaprobatą. – Jesteś taka powierzchowna. Skąd wiesz, jaki jest ten sierżant naprawdę? Był na służbie, po zdjęciu uniformu może być zupełnie innym człowiekiem.
- Mylisz się, nie wyglądał na takiego. Poza tym nie nosi munduru, podobnie jak detektyw.
- Mógł się tak zachowywać, ponieważ był w pracy. Nie wiesz, jaki jest na co dzień.
- Brzmisz, jakbyś wszędzie widziała wrogów, Lynette!


Lynette zamilkła, nie wiedząc co powiedzieć. Przypomniała sobie słowa Charlotte: „twoja matka jest wariatką, a ciebie wkrótce spotka to samo”. Czyż nie to właśnie miała na myśli? Poczucie, że każdy jest wrogiem? Antoinette ukrywała się przed światem, wyczekując swojego mordercy i planując, jak ocalić życie. Mogła zatracić się w tym zupełnie, przestać odróżniać dobrych od złych. Możliwe, że po tak długim czasie, pośród równie nieżyczliwych ludzi jak Charlotte i Charles upewniła się, że wszyscy pragną jej śmierci. Żądny pieniędzy Charles mógł być tylko ofiarą jej szaleństwa.
- Wszystko w porządku? – spytała Jennifer. – Pobladłaś.
- Tak, nic mi nie jest – odpowiedziała szybko, choć bez przekonania. – Po prostu jestem zmęczona tym wszystkim, co tu się stało; spotkaniem z matką… I tym morderstwem.
- Oczywiście, to musiał być dla ciebie wielki wstrząs.
- A dla ciebie nie? – zdziwiła się. – Przecież byłaś tam, widziałaś. Prawie zemdlałaś.
- Tak, zgadza się. To było straszne – uznała po namyśle. – Jednakże nie znałam go prawie wcale, a ciału się nie przyglądałam. Poza tym wszystko było takie nierealne, aż trudno uwierzyć, że to faktycznie się stało. Wolę o tym nie myśleć. Nie lepiej zająć się czymś przyjemnym?
„Cała Jennifer”, pomyślała Lynette. Zawsze taka była. Miała to do siebie, że niczym się nie przejmowała. Takie zdarzenia odbijały się od niej, jakby nigdy nie miały miejsca. Wokół niej zawsze roztaczała się atmosfera spokoju i chociaż Lynette nie była przekonana do beztroski, z jaką podchodziła do życia, musiała przyznać, że w jej towarzystwie poczuła się znacznie lepiej. Czuła, jak przygnębienie powoli ustępuje; chciała działać, poznać odpowiedzi na dręczące ją pytanie: kto zabił?
- Jennifer, muszę się dowiedzieć, kim jest morderca Charlesa.
- A co z tą kobietą, która z nim rozmawiała?
- Nie wiem, co ona ma z tym wspólnego, jednak nie sądzę, żeby mogła zamordować Charlesa, nie miała powodu. Poza tym, nie pamiętam nawet, czy w ogóle mówili o morderstwie. Chcieli zabrać jej pieniądze, nie zabić. Może chodziło o szantaż?
- To możliwe, ale w takim razie kto inny mógłby to zrobić? – Spytała Jennifer, po czym się zastanowiła i dodała: - Co w ogóle Charles robił w gabinecie Antoinette? Myślisz, że jej groził?
- Może czegoś szukał, na przykład testamentu, albo jakiegoś innego dokumentu.
- Wiesz, Lynette – zaczęła Jennifer. – Lepiej zostaw to detektywom. Z pewnością znajdą mordercę, a my mogłybyśmy tylko przeszkadzać. Czy byłaś już przesłuchiwana?
- Jeszcze nie, a ty?
- Byłam, ale i tak nic ciekawego nie powiedziałam – odparła. – Wiesz ode mnie znacznie więcej, to z tobą powinni rozmawiać. Tylko raz widziałam Charlesa i było to już po jego śmierci. Nie dziwi cię to, że pozwolono nam wychodzić z domu? Po zniknięciu Antoinette oczekiwałam raczej, że zamkną nas w oddzielnych pokojach.
- Nie mają prawa – uznała Lynette i dodała: – A jeśli nawet, to pewnie nie chcą wprowadzać większego zamieszania.
- Albo myślą, że ucieczka Antoinette jest jednoznaczna z przyznaniem się do winy.
Lynette chciała odpowiedzieć, gdy wtem usłyszała trzask zamykanych drzwi i pospieszne kroki ciężkich butów, obijających się o kamienne schody przed domem. Ucichła, po czym spojrzała na drogę, wciąż będąc ukryta za krzewem hortensji. Ujrzała raczej niezbyt przystojnego, przysadzistego mężczyznę w mundurze policyjnym, idącego drogą i wyraźnie rozglądającego się za kimś. Szedł powoli i mruczał do siebie burkliwym, nadętym głosem:
- Przecież jeszcze chwilę temu tu były, sam widziałem.
Natychmiast zrozumiała, że chodziło mu o nią i Jennifer. Czyżby detektyw chciał się z nią spotkać?
Wyszła z ukrycia i stanęła naprzeciw policjanta. Jennifer po chwili pojawiła się za nią.
- Kogoś pan szuka? – spytała Lynette, lustrując jego mundur. Na marynarce widocznych było kilka plam.
- Panna Leatherby? – zapytał z mocnym, liverpoolskim akcentem.
- Czyżby detektyw chciał się ze mną widzieć? – odpowiedziała pytaniem i dodała: - Tak, to ja.
- Właśnie tak – odparł. – Nadinspektor skończył właśnie rozmawiać z panią Clayworth.
- Rozumiem. Mam się tam udać teraz? – spytała.
- Tak. Nadinspektor jest w bibliotece, proszę za mną – po tych słowach odwrócił się i ruszył w stronę domu, nie dając jej nawet czasu do namysłu.
- Muszę iść – rzuciła w stronę Jennifer. – Porozmawiamy później.
- W razie czego będę w ogrodzie, a potem w swoim pokoju – oznajmiła Jennifer. Uściskała Lynette i oddaliła się w stronę parku. Tymczasem Lynette wraz z policjantem wrócili do holu i udali się do skrzydła, w którym znajdował się gabinet Antoinette. Policjant nie wszedł tam jednak, lecz szedł dalej i dotarł w końcu do posępnej klatki schodowej. Gdy wchodzili po starych, dębowych stopniach na trzecie piętro, Lynette zauważyła, że pomieszczenie jest zupełnie pozbawione okien. Było kilka wnęk w ścianie, jakby niegdyś tam się znajdowały, lecz zamurowane i przykryte zakurzonymi obrazami. Światło wpadało przez wielki świetlik z białego szkła, nie docierało jednak do zakamarków klatki schodowej. Chociaż podłoga na najniższym poziomie była jasno oświetlona, piętra pogrążone były w ciemnościach. Tylko na ostatnim lekka smuga światła oświetlała uchylone wejście, zza którego dochodziły głosy dwóch osób. Policjant otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił Lynette do środka.
- Lynette Leatherby – powiedział, gdy znalazła się w pomieszczeniu, po czym zamknął drzwi.


Siedzący przy biurku mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na nią spod krzaczastych brwi. Na jego twarzy zagościł lekki grymas pogłębiający liczne zmarszczki wokół brązowych oczu. Podrapał się po niedogolonym podbródku, wstał zza biurka i uśmiechnął się.
- Panna Leatherby? Jestem nadinspektor George Husher – powiedział, po czym dodał: - a to mój pomocnik, sierżant Jonathan Barrett.
Wskazał na wysokiego młodzieńca stojącego obok, z twarzą zwróconą w stronę okna wychodzącego na taras. Rzucił poważne spojrzenie na Lynette i skinął głową, nie wypowiadając przy tym ani jednego słowa. Ubrany był w szary garnitur, włosy zaczesane miał zawadiacko. Podszedł do nadinspektora i usiadł na krześle obok.
- Niech pani spocznie – powiedział nadinspektor, wskazując jej miejsce naprzeciw biurka.
- Dziękuję – odparła Lynette, podchodząc bliżej. Stojący w cieniu policjant wyłonił się nagle i pomógł jej usiąść.
- Przyjechała tu pani wczoraj po południu, czyż nie tak? – zapytał, przeglądając papiery leżące na blacie biurka.
- Dokładnie tak. Wczoraj rano statek, którym wraz z koleżanką przypłynęłam z Ameryki zawinął do portu w Southampton. Czekał tam szofer, który zawiózł nas prosto do posiadłości – odpowiedziała natychmiast.
- Pani koleżanką jest Jennifer McQuillen? Dlaczego przyjechała pani tutaj z tak daleka? Z tego co wiem jest tu pani pierwszy raz.
- Dostałam list od mojej matki. Prosiła mnie bym ją odwiedziła – odparła krótko.
- Czy ma pani ten list? Więc przyjechała pani ze swoją znajomą, tak?
- Obawiam się, że nie. Zostawiłam go w domu. Mój ojciec nie mógł mi towarzyszyć, a nie chciałam przebywać tak długiej podróży całkiem sama – skłamała. Nie miała pewności, czy mówić o zaniepokojeniu listem od matki.
- Czy to był jedyny powód? - nadinspektor utkwił w niej wzrok.
- Tak.
- Rozumiem – powiedział, zrobił pauzę, po czym kontynuował: - Czy mogłaby nam pani opowiedzieć, co dokładnie stało się wczorajszej nocy? Gdzie pani była między godziną drugą a czwartą w nocy?
- Wydaje mi się, że byłam wtedy w swojej sypialni. Nie mogłam zasnąć, więc czytałam książkę – odpowiedziała powoli, ważąc każde słowo. – Byłam wciąż trochę podekscytowana po spotkaniu z matką. Rozumie pan, był to pierwszy raz, gdy w ogóle ją zobaczyłam. Całe moje dzieciństwo byłam wychowywana wyłącznie przez ojca.
- W domu nie było żadnych zdjęć matki? – zapytał z nutą zdziwienia w głosie.
- Niestety nie. Czasem tylko ojciec mówił mi, że jestem do niej podobna. Nic poza tym.
- W takim razie w istocie musiało to być wyjątkowe przeżycie. Wracając jednak do tamtej nocy, czy nie działo się wtedy nic dziwnego? Czy nie zwróciła pani uwagi na jakieś nietypowe zachowanie domowników, hałasy?
- Około czwartej w nocy usłyszałam strzał. Jennifer też nie spała, więc była przy tym obecna. Wyszłyśmy na korytarz, by wezwać policję, ale burza zerwała linię. Spotkałyśmy wtedy ojca Patricka.


- Co ojciec Patrick robił w holu o czwartej w nocy? – zapytał sierżant Garrett. Jego głos miał niskie, poważne brzmienie.
- Nie wiem. Powiedziałam mu o strzale i poszliśmy razem do gabinetu Antoinette. Otworzyłam drzwi, lecz panowała tam całkowita ciemność. Wciąż pamiętam zapach prochu. Zapaliłam światło i wtedy… - przerwała. Czuła wstręt malujący się na jej twarzy. Nie była przerażona, nie było jej smutno, była po prostu obrzydzona widokiem krwi i tej ciemnej dziury w głowie Charlesa. Bojąc się, że nadinspektor to zauważy szybko wyciągnęła chusteczkę i zakryła nią część twarzy.
- Odwagi – szepnął nadinspektor, źle interpretując wyraz jej twarzy.
- Leżał tam, między kanapą a stolikiem do kawy – odpowiedziała, chowając chusteczkę. - Był w takiej dziwnej pozycji, jakby miał powykręcane ręce i nogi. Bok jego głowy pokryty był krwią.
- Czy dotykała pani ciała? – zapytał.
- Nie, nie byłabym w stanie. Zrobiło mi się słabo. Mam wrażenie, że opadłam na fotel przy wejściu, ale sama już nie pamiętam. Pamiętam jednak krzyk Jennifer.
- Rozumiem. To wtedy zebrała się reszta domowników? Czy pani matka, Antoinette była wraz z innymi?
- Nie mam pewności, chyba nie. Nie przyglądałam się, bo zaraz po chwili pokłóciłam się z Charlotte.
- Z pani ciotką? Charlotte Clayworth? Można wiedzieć czemu?
- Uważała, że to wina mojej matki – odpowiedziała po chwili. – Bardzo jej nie lubi, a że Charles leżał w jej gabinecie, stąd też pewnie taki pomysł. Ale moja matka z pewnością tego nie zrobiła, przysięgam.
- Oczywiście – uspokoił ją nadinspektor.
- Czy to wszystko, co chciał pan wiedzieć, inspektorze? – zapytała nagle Lynette. Chciała już zakończyć tę rozmowę.
- Jeszcze chwila. Dlaczego udała się pani najpierw do gabinetu Antoinette? – zapytał, a sierżant Garrett spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Przecież strzał mógł być oddany z każdego pomieszczenia w całym domu. Skąd ta pewność, że pochodził właśnie z gabinetu?
Lynette nie miała pewności co odpowiedzieć.
- To było pierwsze co przyszło mi do głowy – powiedziała w końcu. – Chciałam mieć pewność, że matce nic nie jest.
- Czy to wszystko?
- Tak – odparła.
- Rozumiem – odpowiedział po chwili nadinspektor. - Może pani odejść.


Lynette podeszła do drzwi i już je otwierała, gdy nadinspektor powiedział nagle:
- Jeszcze jedna sprawa. Charles Clayworth został zamordowany dużo wcześniej. Gdy usłyszała pani strzał, Charles był już martwy.
Lynette odwróciła się i spojrzała pytająco na nadinspektora.
- To wszystko, dziękuję za pani pomoc, była pani wielce pomocna.
Lynette wyszła i ruszyła schodami z powrotem w dół. Zupełnie nie wiedziała co myśleć o tym, co powiedział nadinspektor Husher. Była w pełni przekonana, że strzał dochodził ze środka domu, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Jeżeli jednak Charles został zabity wcześniej, to co oznaczał ten hałas poprzedniej nocy? Jennifer też go słyszała, nie mógł to być wytwór jej wyobraźni.
Wróciła do swojego pokoju i usiadła na łóżku. Rozmowa w bibliotece wyprowadziła ją z równowagi. Nic już nie rozumiała. Sama nie miała teraz pewności, co dokładnie zdarzyło się kilka godzin temu. Czy mogła w pełni wierzyć temu, co słyszała i widziała tamtej nocy? Musiała koniecznie porozmawiać o tym z Jennifer, chciała podzielić się z nią tym, co powiedział jej nadinspektor.
Wstała, przeszła przez pomieszczenie i otworzyła drzwi łączące ich pokoje. Znalazła się w sypialni podobnej do jej własnej, z ciemnymi panelami zakrywającymi ściany i wielkim, dębowym łożem na środku. Na fotelu leżało kilka sukienek, wyjętych z kufra stojącego w nogach łóżka. Rozejrzała się i zawołała:
- Jennifer?


Nie usłyszała odpowiedzi. Podeszła do okna, z którego widać było jezioro i zaniedbaną przystań dla łodzi. Do jednej z nich właśnie wszedł ojciec Patrick, za nim stała rozpromieniona Jennifer, czekając aż ksiądz poda jej dłoń. Gdy oboje już siedzieli, ojciec Patrick wziął wiosło i odepchnął łódź od lądu. Podryfowali spokojnie na środek jeziora, wzbudzając łódką niewielkie fale. Lilie wodne musnęły drewniany kadłub. Jennifer zanurzyła dłoń w tafli wody, wzięła jeden z kwiatów i wpięła we włosy. Spojrzała na ojca Patricka i zaśmiała się.
Im dłużej Lynette patrzyła na tą scenę, tym bardziej wydawała się jej nieprawdopodobna. Czuła, że coś jest nie tak, lecz nie mogła pojąć co dokładnie.
- Chyba jestem przemęczona – uznała, odrywając wzrok od okna.

Komentarze